niedziela, 19 maja 2019

3. PRZYBYWAMY W POKOJU

 Plątaliśmy się po uliczkach pełnych nocnych klubów. Gdzie nie spojrzałam, w oczy raziły neonowe, wymyślne nazwy. Chodnikami przechadzały się wykonawczynie najstarszego zawodu świata, które co chwilę zabierali spragnieni rozrywki kierowcy. Co jakiś czas ochroniarze wyrzucali na bruk spitych lub zaćpanych klientów.

– Klub na rogu. – Usłyszałam przez komunikator.

Robin był na dachu po drugiej stronie ulicy. Ruszyliśmy w tamtym kierunku. Najpierw nie zrozumiałam, co specjalnie przykuło jego uwagę, jednak po chwili usłyszałam trzask rozbijanej szyby i krzyk dochodzące właśnie z tego budynku. Zeskoczyłam obok leżącego na chodniku mężczyzny. Musiał wylecieć głową na przód, bo wokół twarzy zebrała się niewielka kałuża krwi. 

– Policja i pogotowie już jadą. Wejdźmy do środka – powiedział, gdy skończyłam uleczać jego rany.

 Robin wkroczył do klubu. Wleciałam za nim. Trochę mnie przytkało. Nie spodziewałam się takiego widoku. 

Wnętrze klubu było zdemolowane. Scena z tancerkami opustoszała, a rury były powgniatane, jakby ktoś rzucił w nie czymś ciężkim. Pośrodku pobojowiska z  poprzesuwanych kanap i okrągłych stołów stał dyszący ciężko mężczyzna. Otaczały go leżące na posadce nieruchome ciała. Gdy Robin rozsunął kij z metalicznym sykiem, potencjalny sprawca obrócił się. Z wrażenia aż się zakrztusiłam.

Afroamerykanin spojrzał na nas gniewnie jednym, ciemnym okiem. Drugie błyszczało złowrogo czerwonym kolorem. Połowa jego surowej twarzy była pokryta matowym metalem. Mechaniczna część jego ciała ciągnęła się przez większą część szyi i niknęła pod materiałem rozciętej na piersi bluzy. Przez dziurę w materiale wylewała się delikatna niebieska poświata, którą można było by pomylić z kolorowym, klubowym światłem. Mężczyzna zacisnął wydatne wargi i zwinął dłonie w pięści, które również były w pełni pokryte metalem. 

– Dajcie mi odejść – warknął głębokim głosem. 

Zrobił krok nad nieprzytomnym, łysym facetem. Robin napiął mięśnie, gotowy zareagować na wszystko. 

– Albo oddasz się po dobroci w ręce policji albo użyjemy siły, Victorze – odparł stanowczo. 

Na połowę jego zdolnej do poruszania twarzy wpełzło zdziwienie. Po chwili jednak zniknęło i ustąpiło miejsca gniewowi. 

– Skąd znasz moje imię? – warknął, zaciskając i rozluźniając na przemian dłonie. 

– Mógłbyś lepiej wykorzystać swoje zdolności. To co ci się przydarzyło nie oznacza, że twoje życie się skończyło. 

– To oni mnie zaatakowali! Jebani rasiści! – krzyknął. 

Miałam wrażenie, jakby pulsowanie w cienkich, niebieskich żyłkach biegnących na powierzchni metalu przyspieszyło. Z oddali usłyszałam syreny policyjne. Victor wkurzył się jeszcze bardziej. 

– Liga ma mi dać spokój! Najlepiej wszyscy się odpieprzcie!

Zrobił krok w naszą stronę. Robin pochylił się lekko, gotowy zaatakować. Nie musiał jednak. Nim z radiowozów wyskoczyli policjanci, rozległ się syk, a potem trzask i z podłogi wzbiły się tumany kurzu. Następny huk zabrzmiał jak łamany beton. Błyskawicznie uniosłam tarczę przed nami. Na podłogę upadły kawałki gruzu. 

Wybiegliśmy przed budynek. Ponad dachami dostrzegłam niknącą w ciemności lecącą postać. Co tu się do cholery wydarzyło?

– Skąd go znałeś? – spytałam Dicka. 

– Potem ci wyjaśnię – odparł chłodno i podszedł do policjantki. 

Po chwili przyjechały dwie karetki. Ratownicy w odblaskowych kurtkach zajęli się poszkodowanymi. Policyjne światła niezwykle skutecznie oczyściły całą ulicę. Nawet idącym zygzakiem imprezowiczom udało się szybko zmyć.

– Wracamy do bazy – zarządził stanowczo Robin po chwili rozmowy z dowodzącą policjantką.

Wydawał się być trochę podminowany. Cała ta sytuacja go zirytowała. Podobnie zachowywał się za każdym razem, gdy w przeciągu ostatnich kilku tygodni paru przestępcom udało się zwiać.

 

– Powiesz mi w końcu, skąd znasz tego Victora? – spytałam, gdy weszliśmy na piętro.

Światła zapalały się z trzaskiem, gdy Robin wchodził w głąb sali. Usiadł przy stanowisku i zaczął sprawnie stukać w klawiaturę.

– Liga zainteresowała się nim niedawno – podjął, nie przestając wpisywać z zabójczą prędkością. Co chwilę na monitorze i ekranach na ścianie wyświetlały się i znikały jakieś obrazy oraz teksty. – To ciało to skutek wypadku w laboratorium. Przez jakiś błąd nastąpił wybuch, w którym zginęła jego matka. Silas, genialny naukowiec i ojciec Victora, by uratować syna, zintegrował go z pewnego rodzaju egzoszkieletem. Eksperyment się powiódł, ale Victor znienawidził ojca i uciekł z domu. Nie potrafi do końca kontrolować swoich umiejętności. Liga zaproponowała mu pomoc, ale odmówił. Trzeba mu przyznać, że nie ma lekko. Zakładam, że nawet jeśli nie wyglądałby tak, jak wygląda, i tak doszłoby do jakiejś bójki. Już przedtem zdarzały się takie ,,interwencje zwolenników białej Ameryki" – powiedział i zawiesił się na chwile.

Pochylił się lekko w stronę monitora. Przygryzł dolną wargę, wstukał coś szybko w klawiaturę i ponownie odchylił się w fotelu.

– Dlaczego Liga się nim tak zainteresowała? Na pewno nie z dobrego serca i chęci pomocy zagubionym nastolatkom? – zakpiłam.

– Wiesz... Zawsze dobrze jest mieć po swojej stronie kogoś z takimi umiejętnościami. Nigdy nie wiadomo, co człowiekowi odwali i kiedy zacznie dokonywać jakichś przestępstw – odparł i wzruszył ramionami. – Liga ma swoje pobudki i cele, które na pewno nie są tak różowe i szlachetne, jak chcą, by wyglądały.

Zamilkł. Po chwili pisania, wskazał dłonią na ekran i kiwnął głową, bym podeszła bliżej.

– Poza tym, Victor ma ponadprzeciętną inteligencję, co w połączeniu z jego zbroją tworzy świetny materiał na członka Ligi. Ma dziewiętnaście lat, więc mogliby go przyjąć po odpowiednim treningu – Spojrzałam na notatki pod zdjęciami chłopaka. Jedno było sprzed wypadku, a drugie po tragedii. – Victor Stone był świetnym futbolistą. Nie jestem zdziwiony, że się pogubił. Szkoda, że nie przyjął pomocy od Ligi, ale nikt nie może go przecież zmusić. Jego wybór. – Uniósł ręce w geście ,,co poradzimy?", a potem zaplótł je i oparł na nich podbródek. – Dochodzi czwarta. Możesz już iść jak chcesz. Ja jeszcze trochę potrenuję, odezwę się po południu – powiedział po chwili ciszy.

– Jasne. Pa. – Teleportowałam się prosto do domu.

 

 Już dawno minęło południe, a promienie światła wdzierały się do sypialni między grubymi zasłonami. Odłożyłam książkę z ociąganiem i sięgnęłam po wibrujący komunikator leżący na półce. Wsunęłam go do ucha.

– Raven! Potrzebuję cię natychmiast w bazie! Wytłumaczę ci wszystko, gdy przyjdziesz! – Robin mówił szybko, z niezwykłą jak na niego ilością emocji.

Nawet nie włożyłam zakładki do książki, tylko zgarnęłam pelerynę i założyłam ją, jednocześnie teleportując się.

– Co się stało?

– Mamy gości – powiedział i wskazał na ogromny ekran, cały zajęty przez nadawany na żywo obraz z centrum miasta. – A myślałem, że obcy atakują tylko Nowy Jork, czy chociażby Waszyngton. Teleportuj nas tam – zarządził.

Przyglądałam się jeszcze przez moment rozchwianemu obrazowi budynków i licznych niezidentyfikowanych postaci fruwających i niszczących wszystko bez opamiętania.

Kiedy wykonałam polecenie, materializowaliśmy się koło policyjnej blokady. Radiowozy z włączonymi światłami stały w poprzek drogi, a sami policjanci starali się przegonić gapiów i dziennikarzy z niebezpiecznej części miasta. Spojrzałam do góry. W naszym kierunku zmierzała postać z długimi, rudymi włosami. Jak ogon, ciągnęła za nią horda dziwnych, zielonych kosmitów, przypominających ogromne, skrzydlate jaszczury w złotych zbrojach. Wystrzelili kilka pocisków z dzid w stronę uciekającej. Chybili. Szybko stworzyłam tarczę nad tłumem gapiów. Przemknęli nad nami niczym błyskawice.

– Walczymy z tymi zielonymi! – Robin musiał przekrzyczeć piski cywilów i komunikaty nadawane przez megafony. – Wojsko zaraz będzie, na razie my się nimi zajmiemy!

Błyskawicznie wzbiłam się do góry. Przeniknęłam przez wieżowiec, by skrócić sobie drogę do przeciwników. Byli naprawdę szybcy, ale udało mi się dogonić ich nad wodą.

Rudowłosa kobieta zaczęła na oślep wyrzucać bezpośrednio z rąk zielone, gorące pociski. Jeden o mało mnie nie trafił, za to kilku kosmicznych jaszczurów nieźle oberwało. Wytworzyłam ogromny młot z energii, po czym opuściłam obuch i zbiłam jednego do oceanu. Przemieściłam się idealnie ponad innego. Runąwszy w dół z wyprostowaną nogą, kopnęłam go w tył głowy. Zapikował do wody. Nagle przeciwnik z lewej zmienił kurs, chcąc wlecieć we mnie z impetem. Zdematerializowałam się. Nim zdążył zareagować, zderzył się z towarzyszem.

Tymczasem rudowłosa kobieta zawróciła z powrotem nad miasto. Spomiędzy budynków wyleciały wojskowe śmigłowce. Osiem maszyn ustawiło się w rzędzie i zaczęło ostrzał. Musiałam gwałtownie odbić do góry, by nie oberwać. Kilku kosmitów nie miało takiego refleksu. Rozdzielili się. Część podążyło za rudowłosą, a pozostali zaatakowali śmigłowce. Zrzuciłam dwóch z kadłubów, ale pozostali zdążyli dobrać się do śmigieł. Wsunęli w nie swoje długie dzidy, które zblokowały łopatki wirnika. W efekcie maszyny zaczęły pikować w dół.

Nagle obok mnie nastąpił wybuch. Nie zdążyłam stworzyć bariery. Poczułam, jakby moją łydkę rozcięło rozgrzane do czerwoności ostrze. Kręciło mi się w głowie. Ledwo udało mi się wylądować na dachu budynku obok mnie. Spojrzałam na lewą nogę. Żołądek ścisnął się na widok wystającego z niej kawału poszarpanej blachy. Po metalu sączyła się bardzo ciemna krew. Zacisnęłam zęby i po chwili zawahania złapałam za wystający koniec. Gwałtownie pociągnęłam, tłumiąc jednocześnie krzyk bólu. Czułam dziwne pulsowanie w nodze. Wykorzystując całą siłę woli, skupiłam się na wyglądającej okropnie ranie. Cholernie piekło, ale po chwili rozszarpane mięśnie i skóra zaczęły się zrastać. Wciąż czułam rwanie w łydce, ale po obrażeniu nie został praktycznie żaden ślad.

Podniosłam się nieco niepewnie. Upewniłam się, że mogę normalnie stanąć i wzbiłam się w powietrze. Z centrum miasta dobiegł potężny huk. Chciałam ruszyć w tamtym kierunku, ale kątem oka dostrzegłam zarys czegoś ogromnego na niebie. Aż otwarłam usta ze zdziwienia. Wysoko nad wodą sunął ogromny jak boisko futbolowe, aerodynamiczny pojazd. Kamuflaż schodził powoli, ukazując szerokie, dwupłatowe skrzydła, czyniące pojazd jeszcze potężniejszym. Po bokach głównego pokładu otwarły się liczne bramy, ciągnące się przez cały obwód statku. Włazy wsunęły się z szumem, który toczył się powoli niczym grzmot z oddali. Po chwili pełnej napięcia ze statku zaczęły wylatywać całe chmary kosmitów. Zdrętwiałam. Setki, a może nawet tysiące wojowników zbliżało się do miasta. Dlaczego zależało im aż tak bardzo na jednej dziewczynie?

– Raven, potrzebuję cię na wybrzeżu. Sto metrów na lewo od Golden Gate.

Wylądowałam na plaży koło zbiorowiska żołnierzy. Potężny i wysoki mężczyzna na środku gestykulował żywo. Wskazywał w różne strony, a grupy ludzi rozbiegały się. Niedaleko nas w powietrze wzbiły się helikoptery, wyrzucając chmury piasku do góry.

– Jest ich za dużo – powiedziałam z napięciem do Robina. – Gdzie w ogóle jest ta dziewczyna?

– W centrum. Nie możemy dopuścić, by kolejni wlecieli do miasta. Liga przysłała wsparcie. Po drodze dołączył się też Doom Patrol – oznajmił i chciał ruszyć do jednego z helikopterów.

– Że niby kto?! – Przekrzyczałam huk silników.

W odpowiedzi wskazał coś za moimi plecami i wsiadł do maszyny.

Obróciłam się. Koło generała stałą grupka ludzki. Cztery z nich ubrane były w czerwono–białe kostiumy, a jeden z nich był... robotem? Nie zastanawiałam się, tylko ruszyłam do dalszej walki.

Wzbiłam się w powietrze i uformowałam ogromną łapę kruka z energii. Powtarzając ruchy mojej ręki, zbiła kilku kosmitów. W odpowiedzi zaczęli strzelać w naszą stronę. Słyszałam, jak pociski dosięgają budynków i niszczą słabe konstrukcje. Zamknęłam kilkunastu w energetycznej kuli. W gniewie zaczęli strzelać, ale pociski odbijały się od ściany i nokautowały ich samych. Zmniejszyłam klatkę i cisnęłam nią w statek. Mój pocisk nawet nie dosięgnął lśniącej powierzchni pojazdu. Kula rozprysła się o pole siłowe. Świetnie...

Nagle usłyszałam niezwykle głośny chlupot wody. Obejrzałam się przez ramię, żeby akurat zobaczyć, jak ogromna niczym wieżowiec kobieta w czerwono–białym stroju weszła do oceanu. Brodziła ledwo po kolana. Wyciągnęła ręce i powoli, aczkolwiek skutecznie wyłapywała kosmitów i rzucała nimi w nadlatujących przeciwników. Chociaż wydawało mi się, że w ogóle ich nie ubywało. Ze statku ciągle wylatywali kolejni, jakby ich w środku klonowali.

Minął mnie wojskowy helikopter. Za sterami siedział Robin, który strzelał z karabinu pod kabiną. Wypuścił też serię rakiet. Wleciały przez otwarte bramy, do wnętrza statku. Tym razem pole nie zadziałało. Usłyszałam potężny huk i z środka wydobyła się kula ognia. Do wody posypały się spore fragmenty zewnętrznej powłoki. Koło mnie pojawiły się kolejne helikoptery. Wszyscy zaczęli ostrzeliwać nieosłonięte bramy. Jednak szybko doczekaliśmy się odpowiedzi. Największa dotychczas horda wyleciała z szumem bijących rytmicznie skrzydeł. Na niespokojnym morzu położył się ogromny cień, przesuwający się ku miastu. Ku nam.

Huk obracających się karabinów maszynowych, okrzyki kosmitów, plusk wody. Nie mogłam się skupić. Za dużo bodźców. Odpierałam ataki rozjuszonych gadów, ale wystarczyła sekunda zawahania, by rzucili się na mnie jednocześnie. Runęliśmy w dół. Trzy obrzydliwe istoty orały pazurami po mojej skórze. Nagle jeden, zawieszony na plecach, spadł. Poczułam silny podmuch wiatru, coś srebrnego mignęło mi przed oczami i następny przeciwnik poszybował gdzieś daleko.

Wpadłam z hukiem do wody. Nie mogłam znaleźć góry i dołu. Obracałam się nerwowo. Ostatni przeciwnik ciągnął mnie za pelerynę. Wytworzyłam falę uderzeniową, która rozpierzchła się we wszystkie strony. Ciężar zniknął. Nerwowo poszukiwałam światła, które wskazałoby mi powierzchnię. Zaczynało mi brakować powietrza. Szczypały mnie oczy. Otwarte rany piekły od słonej wody. Po niezmiernie długich sekundach w końcu ustaliłam właściwy kierunek. Wystrzeliłam nad powierzchnię. Nabrałam gwałtownie powietrza, jednocześnie rozglądając się nerwowo na wszystkie strony. Nade mną wciąż szaleli kosmici. Wśród nich helikoptery, myśliwce, rudowłosa uciekinierka i... Victor? Z tej odległości i z piekącymi oczami nie byłam do końca pewna, czy srebrna, odbijająca promienie słoneczne postać rzeczywiście była spotkanym niedawno chłopakiem, jednak kimkolwiek nie był, skutecznie nokautował kosmitów.

Postarałam się chociaż powierzchownie uleczyć rany, bym mogła wrócić do walki.Wtedy spostrzegłam, że obok mnie pojawiła się ogromna kobieta. Nad jej głową frunął zielony pterodaktyl. Zwierzę zapikowało, strącając na boki kilku kosmitów. Wyhamował metr nad ziemią. Spojrzał na mnie i nie wiem, czy mi się przywidziało, czy naprawdę puścił mi perskie oko. Nie wnikając w to, wzbiłam się do góry. Kosmitów jakby powoli ubywało, jednak z naszej strony też nie obyło się bez strat. Nagle przez bitewny hałas przebił się metaliczny, głęboki zgrzyt. Z wrogiego statku zaczęły wysuwać się ogromne, spiczaste działa. Ich rozdzielone końce zaczęły świecić pomarańczowym blaskiem, a szum wzmógł się. Przeciwnicy rozpierzchli się w przerażeniu.

Pierwsze pociski uderzyły w helikoptery. Maszyny eksplodowały niczym granaty, raniąc tych, którzy nie zdążyli się ewakuować. Wylądowałam przy stanowisku żołnierzy na plaży i wytworzyłam ogromną tarczę. Kolejne pociski przelatywały ponad nami z szumem. Część godziła w kosmitów, część w naszych, a pozostałe przelatywały kilkaset metrów i uderzały z hukiem w budynki. Oby mieszkańcy zostali już ewakuowani. Otoczyłam szczelną kopułą zebranych przy mnie ludzi, a sama wyleciałam na zewnątrz.

– Robin, gdzie jesteś? – spytałam, naciskając komunikator.

– Nic mi nie jest. Musimy szybko zniszczyć te działa, zanim zrujnują całe miasto! – odparł.

Poleciałam nisko nad wodą w stronę statku. Pod pokładem dojrzałam Victora, który ostrzeliwał statek niebieskim promieniem wystrzeliwującym z jego ramienia. Ominęłam kilka pocisków i podleciałam pod działa. Wyrwałam jedno razem z kablami i rzuciłam nim w następne. Armaty zwróciły się szybko w moją stronę. Zdematerializowałam się, a wystrzelone w tym samym momencie pociski zniszczyły nawzajem swoje działa.

Wielka kobieta, która zmierzała w naszą stronę przyjmowała całe serie strzałów, które w żaden sposób jej nie uszkadzały. Pociski po prostu zatapiały się w rozciągliwym ciele bez żadnego śladu. Rozwścieczona, podeszła i jednym machnięciem wyrwała ze ścian kilka dział. Rzuciła nimi w stronę otwartych bram. Rozległa się seria huknięć i z wnętrza statku wyleciały kule ognia. Kilkadziesiąt płonących kosmitów w panice rozpierzchło się, podpalając po drodze siebie nawzajem i zaprószając ogień w innych częściach statku.

Na ramieniu kobiety pojawił się niespodziewanie zielony goryl. Przeskoczył na działo i w dzikim szale zaczął tłuc ogromnymi łapami po metalowych częściach. Wspiął się po ścianie i wbiegł do wnętrza statku. Chciałam mu pomoc, ale większość dział skierowała się w stronę moją i gigantycznej kobiety. Ogromnymi energetycznymi łapami zgniotłam wylot armaty. Pocisk eksplodował wewnątrz, rozrywając przy okazji część poszycia statku. Razem z towarzyszką rozwaliłam praktycznie wszystkie działa po lewej stronie. Kątem oka widziałam, jak po prawej Victor wraz z rudowłosą wciąż manewrowali między seriami pocisków, oddając im z nawiązką.

Niespodziewanie w gładkiej powierzchni od spodu statku otwarł się właz. Ze złowrogim zgrzytem wysunęło się z niego ogromne działo, które wycelowało w kobietę. Rozległ się narastający szum, jakby zbierało energię. Między czterema ramionami zaczęła formować się fioletowa kula.

– Uciekaj! – krzyknęłam do niej.

Jej ruchy były jednak za wolne. Zanim zdążyła się uchylić, rozległo się głośne szczęknięcie metalu. Błyskawicznie wytworzyłam przed nią tarczę. Pocisk wystrzelił z ogromną prędkością. W zwolnionym tempie widziałam, że odruchowo schowała głowę za gardą. Fioletowa kula przeniknęła przez moją tarczę i ugodziła w kobietę. Krzyknęła. Jej ciało wygięło się w pałąk. Twarz zastygła z grymasem bólu. Zamarłam.

Wszystko zaczęło przyspieszać. Kobieta zachwiała się, tracąc napięcie w mięśniach. Zaczęła przechylać się do tyłu, coraz dalej i dalej, by w końcu uderzyć w taflę, wyrzucając w powietrze hektolitry wody. W jej klatce piersiowej zionęła przerażająca dziura. Biało–czerwony kostium zabarwił się szkarłatną krwią, która zaczęła unosić się też na powierzchni oceanu.

Z odrętwienia wyrwał mnie pełen bólu ryk zwierzęcia. Obróciłam się. U wylotu bram stał goryl. Z poklejoną i ubrudzoną sierścią patrzył na tonące powoli ciało kobiety. W mgnieniu oka zamienił się w niewysokiego chłopaka. Wszystko wokół przestało mieć dla niego znaczenie. Upadł na kolana. W tle rozległa się seria huków, ale dochodziła ona jakby zza ściany. Poczułam rozdzierające cierpienie tego zielonoskórego nastolatka. Widziałam płomienie czyhające za jego plecami. On jednak jakby zdrętwiał. Zmusiłam się do wykonania ruchu. Podleciałam do niego.

– Musimy stąd uciekać! – Starałam się przekrzyczeć wybuchy dochodzące z wnętrza statku.

Wszystko się trzęsło. Gdzieś z boku mignęły mi długie, rude włosy. Miałam wrażenie, jakby cały ten cholerny statek miał się zaraz rozlecieć. A on nie zareagował. Patrzył w tafle wody, pod którą niknęła kobieta. Poruszył wargami, ale nie zdołałam dosłyszeć. Delikatnie dotknęłam jego ramienia i teleportowałam nas na plażę. Nie utrzymał równowagi i zanurkował twarzą w piasek. Obrócił się powoli na plecy i rozłożył szeroko ręce.

– Rita. – Tym razem usłyszałam pełne cierpienia mamrotanie.

Powtarzał imię w kółko i kręcił na boki głową. Zaciskał mocno oczy. Podbiegli do nas ratownicy. Uniosłam rękę, by nie podchodzili. Uklękłam za głową chłopaka. Przyłożyłam delikatnie opuszki palców do jego skroni. Otwarłam umysł na emocje. Pozwoliłam, by ogromne cierpienie i niedowierzanie spłynęło na mnie. Chciałam mu ulżyć chociaż na ten moment. Mogłam przetrawić  zarówno swoje jak i cudze emocje. Tego mnie uczono.

 Uspokoił się. Rozluźnił zaciśnięte pięści. Przestał szeptać.

– Raven?

Uniosłam głowę. Za plecami Robina stało dwóch mężczyzn ubranych czerwone kostiumy z białymi wstawkami. Jeden z nich miał obandażowane wszystkie wystające części ciała, a na nosie wciśnięte  okulary przeciwsłoneczne. Trochę z boku, jakby nieśmiało stał też robot w kolorze miedzi.

– Uspokoiłam go – odpowiedziałam na pytające spojrzenie mężczyzny w hełmie z małymi antenkami przypominającymi czułki.

Miał trochę dziwną minę. Jakby przez zewnętrzną warstwę obojętności chciały przebić się gniew i smutek. Drgały mu kąciki ust. Zaciskał pięści.

– Pomogliśmy, jak mogliśmy. Teraz musimy wracać – powiedział dowódca.

– Wielkie dzięki, że się zjawiliście – odparł poważnie Robin. – I bardzo mi przykro, że tak się to skończyło, Mento.

– Robotman, weź Garfielda – rozkazał.

Blaszany człowiek ruszył się zadziwiająco żwawo. Wstałam i spróbowałam otrzepać się z piachu, który przykleił się do zakrzepłej już krwi. Dopiero teraz, gdy emocje trochę opadły, wiele ran zaczęło dawać o sobie znać z pełną mocą. Robot schylił się, by wziąć chłopaka na ręce, ale ten niespodziewanie usiadł, prawie uderzając w metalową głowę. Garfield rozejrzał się. Błądził zielonymi oczami.

– Rita – szepnął.

Wstał chwiejnie. Musiał przytrzymać się Robotmana, by nie upaść.

– Muszę tam wrócić – powiedział niespodziewanie stanowczym głosem.

– Garfield... – Po twarzy Mento przemknął cień smutku. – Ona nie żyje i nic już nie zrobisz. Możemy tylko patrzeć, jak będą wydobywać jej ciało – dodał łamiącym się głosem.

Spojrzałam w stronę horyzontu. Statek był podziurawiony jak sito i zmierzał na nieuniknione zderzenie z falującą taflą wody. Z otworów wystrzeliwały języki płomieni. Dostrzegłam małą, jakby płonącą postać uciekinierki, która raz po raz wlatywała do statku, by po chwili wyłonić się po przeciwnej stronie, przebijając się przez wszystkie warstwy. Rzeczywiście, w porę to pole energetyczne opadło.

Ponad nami przeleciał szwadron helikopterów. Ostatni kosmici byli dobijani przez wojskowe myśliwce, a ci uczestnicy walki, którzy przeżyli, zbierali się na plaży.

– Musimy złożyć raport Niles'owi – odezwał się Mento. – Garfield, albo tu zostajesz, albo z nami idziesz – powiedział zbyt stanowczo.

Miałam wrażenie, jakby cała trójka dorosłych nie chciała dopuścić emocji związanych ze stratą towarzyszki. Tylko najmłodszy członek drużyny nie tłumił uczuć. Było mi go trochę żal. Nie zdołałam obronić Rity.

– Idźcie, zostanę tu z nim na razie – zaproponował zabandażowany mężczyzna.

Dwóch pozostałych odeszło w stronę śmigłowca.

– Choć, Garfield. – Podszedł do chłopaka i objął go ramieniem. Powoli udali się w stronę brzegu.

Przy barierkach odgradzających drogę od plaży kłębił się już tłumek dziennikarzy. Co chwilę widziałam pędzące na syrenach karetki i wozy strażackie, które musiały przedzierać się przez zostawione w panice samochody, wszechobecny gruz i liczne ciała.  Część budynków w centrum i większość wieżowców od strony oceanu oberwało. Niektóre konstrukcje nie były na tyle mocne i wyższe piętra posypały się niczym World Trade Center. Minął ledwo miesiąc, a już uczestniczyłam w tak niszczycielskiej bitwie.

Nagle wśród reporterów podniosła się jeszcze większa wrzawa. Obiektywy aparatów i kamer uniosły się w stronę oceanu. Kobieta, która spowodowała to małe piekło uraczyła nas swoją obecnością. Żołnierze szybko sięgnęli po broń. Skierowali lufy w jej stronę, ale niewiele sobie z tego zrobiła. W końcu przeleciała przez ogromny statek. Co zrobiłyby jej takie kule?

Rozejrzała się wokoło. Jej oczy były pozbawione źrenic, całe emanowały delikatnym, zielonym światłem. Brak wyraźnych tęczówek powodował, że ciężko było określić na kogo konkretnie patrzyła. Zaczesała potargane, długie do lędźwi włosy. Wszyscy zareagowali trochę nerwowo. Tylko Robin stał niewzruszony, czujnie obserwując każdy ruch jej smukłego ciała o delikatnie pomarańczowej skórze. Zaczęła szybko mówić w nieznanym mi języku. Żołnierze spięli się jeszcze bardziej, ale Dick delikatnym ruchem dłoni nakazał im czekać. Zrobiła krok w naszą stronę. Jej ciemno–fioletowy, chroniący praktycznie całe ciało strój był lekko osmalony i pobrudzony, ale nie naruszony. Wydawał się trochę za ciężki i wręcz toporny, jak na tak szczupłą osobę.

Uniosła ręce w pokojowym geście. Przestała mówić. Nikt jednak nie spodziewał się, że tak szybko znajdzie się przy Robinie. Nie zdążył zareagować. Pocałowała go krótko i błyskawicznie odepchnęła z zadziornym uśmiechem. Uniósł brew z bezgranicznym zdumieniem na twarzy. Szybko jednak się zreflektował i przyjął pozycję gotową do ataku.

– Dziękuję wam za pomoc – powiedziała niespodziewanie bezbłędną angielszczyzną. – I przepraszam, że sprowadziłam wam na głowę cały ten statek Gordanian. Uciekłam im z niewoli, a wasza planeta była najbliżej – wyjaśniła przyjemnym, trochę śpiewnym głosem.

– Kim w ogóle jesteś? I dlaczego byłaś w niewoli? – Robin wciąż zachowywał czujność, pomimo, że pocałunkiem nieźle zbiła go z tropu.

– W zasadzie Koriand'r, ale w waszym języku Starfire – odparła łagodnie. – A niewola... – zawahała się. Wyczułam, że był to dla niej bolesny temat. – To wszystko przez moją siostrę, ale to bardzo długa historia. Nie ma potrzeby, bym wam o tym opowiadała. Jeszcze raz dziękuję wam za pomoc, jestem naprawdę wdzięczna, ale pozwólcie, że teraz opuszczę waszą przepiękną planetę. – Zaczęła unosić się coraz wyżej nad piasek.

– Zaczekaj. Gdzie się teraz udasz? – Miałam wrażenie, jakby Robin zaciekawił się nią. Chciał się o niej dowiedzieć więcej.

– Sama nie wiem... – Zatrzymała się w powietrzu trochę zmieszana. – Nie mogę wrócić na Tamaran. Wszechświat jest jednak wielki, na pewno znajdę sobie jakiś dom.

– Może zostaniesz? – spytał z nutą nadziei w głosie.

Trochę mnie tym zaskoczył. Chciał zatrzymać kobietę z innej planety?

Rozejrzała się. Żołnierze przestali w nią celować. Tylko zza naszych pleców słyszałam serię kliknięć aparatów i widziałam mogące doprowadzić do szału błyski lamp. W oddali dojrzałam wojskowy wóz opancerzony, do którego wniesiono zakutego i przywiązanego kosmitę. Czyżby chcieli przeprowadzać na nich jakieś badania?

Uznałam, że nie byłam potrzebna Robinowi, który chciał sobie pertraktować ze Starfire, by została. Jego sprawa. Podeszłam do stojącego samotnie Garfielda. Zsunął zakrywającą jego w pełni zieloną twarz maskę. Wpatrywał się nieobecnymi, szmaragdowymi oczami w odległy horyzont. Ponad wodą unosiły się helikoptery, zarówno wojskowe, jak i telewizyjne, które chciały z bliska uchwycić widok zatopionego statku kosmitów. 

Bez specjalnego wysiłku wyczuwałam, jak bardzo cierpiał. Zalewał mnie jego smutek, żal i poczucie winy. Postanowiłam odezwać się, chociaż miałam obawy, że z moimi społecznymi umiejętnościami mogłam tylko pogorszyć sprawę.

– Obwiniasz się, że jej nie uratowałeś? – spytałam łagodnym głosem.

Zerknął na mnie, a po chwili pokiwał delikatnie głową. Miętolił w rękach biało–czerwoną maskę.

– Była dla mnie jak matka. W ogóle Doom Patrol zastąpił mi rodzinę, ale teraz... – zawahał się. – Nie chcę z nimi wracać – powiedział cicho i spojrzał na zabandażowanego mężczyznę, który rozmawiał z grupką żołnierzy. – Steve... To znaczy Mento, był jej mężem. Adoptowali mnie. Jednak mam wrażenie, że kiedy wrócimy do domu, wszystko będzie mi o niej przypominać. – Spuścił wzrok. Jego kąciki ust lekko drgały. – Najpierw rodzice... teraz Rita... – mówił łamiącym się głosem.

– Nie musisz tam wracać, jeśli nie chcesz – odparłam, nie patrząc na niego. Miałam wrażenie, jakby jeszcze bardziej by go to speszyło.

– Nie mam domu. Jedyne co mi zostało to Doom Patrol.

– Porozmawiam z Robinem. Może jemu uda się coś załatwić – zapewniłam. – Przepraszam, że jej nie obroniłam – dodałam cicho, zanim odeszłam.

 

 – Zgodzili się? – podeszłam do Robina, który właśnie skończył rozmowę z Doom Patrolem.

– Tak – odparł z nieodgadnioną miną. – Zastanawia mnie tylko, skąd ta propozycja?

– Czuję, jak bardzo cierpi. Powiedział, że nie chce z nimi wracać – wyjaśniłam.

Kiwnął głową w zamyśleniu. Staliśmy, wpatrzeni w zachodzące powoli słońce. Pomarańczowe promienie kładły się na falującej tafli i wystającym kadłubie statku.

– A co ze Starfire? – spytałam.

– Zaproponowałem, żeby została. Nie zaprotestowała – powiedział chłodnym głosem. – Liga już się wtrąciła – dodał.

– To znaczy?

– Mają jakieś plany względem nas. – Zrobił głęboki wdech, jakby chciał uciszyć emocje. – Chyba chcą stworzyć drużynę młodych bohaterów.

– Nie rozumiem – powiedziałam. Miałam wrażenie, jakby był trochę podirytowany. –  Mówisz to takim tonem, jakby ci się nie podobało.

– Najpierw chciałem pracować sam w San Francisco. Teraz jednak cieszę się, że mam ciebie za towarzyszkę. Nie mam też nic przeciwko drużynie. Chodzi mi  o to, że Batman chce stworzyć grupę, by móc nas kontrolować. Wszystko będzie pod zarządem Ligi. W dodatku mam wrażenie, jakby chcieli pokazać społeczeństwu, że nasza działalność była zaplanowana. Pewnie zaraz nadadzą nam nazwę, wybudują siedzibę i ogłoszą nas oficjalnymi obrońcami miasta – prychnął. Liga poprawi swój wizerunek, jeśli stworzą drużynę, która będzie chronić zwykłych obywateli w codziennych sytuacjach. Chciałem wyjść z cienia Batmana. Chyba nigdy nie będzie to dane Robinowi  – stwierdził z rozgoryczeniem. – Liga na razie się nimi zajmie – powiedział po chwili ciszy, kiwając głową w stronę Beast Boy'a rozmawiającego z Cyborgiem i Starfire, która stała trochę na uboczu. – Potem dowiemy się, co kombinują.

Obrócił się na pięcie i szybkim krokiem podszedł do czekającego już motoru. Pochylał głowę przed masą kamer i aparatów. Nie odpowiadał na żadne z zadanych przez dziennikarzy pytań. Nie chciał wrzawy wokół siebie. Niestety Batman, zamiast pozwolić nam swobodnie działać, musiał się wtrącać.

*****

 Bardzo się cieszę, że udaje mi się publikować mniej więcej co miesiąc. Mam też nadzieję, że zamknę opowiadanie w jakichś dwudziestu rozdziałach, ale znając życie i tak nic nie pójdzie po mojej myśli... W zasadzie to nie mam już nic konkretnego do przekazania.

 

PS. Jedyne co, to że jak zwykle, robiąc oczy kota w butach, grzecznie żebrzę o komentarze.